06.06.2019

Magazyn Filmowy – Rynek filmowy: Helen Jacey

Rewolucji w kinie nie będzie

 

Rozmowa z Helen Jacey, ekspertką w dziedzinie scenopisarstwa i gender, pisarką, autorką m.in. wydanej w Polsce książki „Kobieta w roli głównej. Jak tworzyć niezapomniane postaci kobiece w scenariuszach filmowych”

 

To modne – opowiadać dziś o kobietach, o ich zmieniającej się pozycji, równouprawnieniu, emancypacji. Ale czy kino nadąża za rzeczywistością?

Kino często życie wyprzedza, nawet jeśli odnosi się do przeszłości, ale rzadko przekłada się na rzeczywistość. Poza tym, rzeczywistość w mniejszym stopniu niż kino możemy kreować. Ale ma pani rację, dzisiaj dużo się mówi o pozycji kobiet, bo tak wypada, bo to jest na czasie. Realne zmiany, to będzie wynik starań kilkunastu pokoleń feministek.

To m.in. pani starania. Jaki film analizowała pani ostatnio?

Całkiem niedawno rozmawialiśmy na zajęciach ze studentami o Kształcie wody, oscarowym filmie – w zasadzie filmowej bajce – w reżyserii Guillermo del Toro. Główną rolę zagrała w nim kobieta (Sally Hawkins – przyp. aut.), ale to postać niema.

Spisek scenarzystów? Żart?

To wspaniała kreacja, bardzo dobra rola w dorobku Hawkins, która jest zresztą doskonałą aktorką, ale przyjrzyjmy się postaci Elizy: to niema sierota, okaleczona w dzieciństwie, nieśmiała i wycofana społecznie, niezwykle samotna, ale pogodzona ze swoim losem. Eliza utrzymuje się ze sprzątania, przyjaźni jedynie z czarnoskórą koleżanką z pracy i sąsiadem gejem. Dziewczyna zakochuje się w dziwnej istocie nie z tego świata, przy okazji jest mobbingowana w pracy.

Co pani myśli?

Ktoś odrobił lekcje: jest na czasie, bo mamy kobietę jako główną bohaterkę, a do tego nie jest to klasyczna piękność, postać jest złożona i tajemnicza. Z drugiej strony to narracja sankcjonująca w jakimś sensie tradycyjny porządek, wychwalająca takie kobiece cechy, jak skromność, bierność, uczciwość ponad wszystko. Eliza honorowo znosi wszelkie zniewagi, jej historia jest reinterpretacją bajki o Kopciuszku. Kawał dobrego kina, choć moi studenci ładnie to zamieniają na „kawał sprytnego kina”. Tak się dzisiaj pisze scenariusze, by biały hedonistyczny świat dostał rozrywkę, a jednocześnie, by w tych historiach mogły przejrzeć się ignorowane i marginalizowane grupy społeczne: geje, sprzątaczki o meksykańskim rodowodzie, afroamerykańska społeczność.

A czy np. film Pretty Woman Garry’ego Marshalla miałby dziś szansę zawojować świat?

Mógłby, choć jesteśmy hiperpoprawni, bardziej świadomi i wyczuleni niż w latach 90., dlatego sądzę, że historia o prostytutce musiałby być dzisiaj nieco inaczej skonstruowana. Paradoksalnie rola Vivian Ward utorowała drogę wielu innym, mocniejszym w przekazie postaciom. I dobrze. Filmy o gangsterach i mafiozach są uwielbiane przez widzów, a przecież moralność bohaterów często odbiega od przyjętych norm. Jednak wciąż więcej uchodzi mężczyznom niż kobietom.

Tym bardziej cieszy powodzenie takiego filmu jak np. Jestem najlepsza. Ja, Tonya w reżyserii Craiga Gillespiego. Wybrała pani tę produkcję do analizy podczas festiwalu Script Fiesta, którego była pani gościem w tym roku.

To prawda, mamy tu przykład dość nieszablonowej bohaterki, ale ona się broni, bo jest młoda, zdeterminowana i piękna. Poza tym mamy też cudzysłów formalny, film – prócz tego, że jest dramatem – jest także komedią. Ma świetny montaż, trochę przerysowany, karykaturalny ton, w którym przedstawiono rodzinę jako pewien dysfunkcyjny twór, jak i samą Amerykę jako kraj absurdów. Więc wina Tonyi rozkłada się: to nie do końca przywary samej bohaterki, ale też opresyjna matka i przedziwna ojczyzna nakładają się na charakter tej intrygującej osoby. Kino jednak wciąż stosunkowo rzadko pozwala sobie na ukazywanie bohaterek przesiąkniętych złem bez powodu. Mało jest żeńskich postaci, które czynią zło dla przyjemności lub profitów. Niezwykły do dziś jest film Monster Patty Jenkins z genialną rolą Charlize Theron.

A Thelma i Louise?

Wspaniały film, cenię go i wracam do niego, ale ten tytuł jednak idealizuje wybory bohaterek, które i tak płacą najwyższą cenę w finale za niesubordynację. Przed scenarzystami i scenarzystkami wciąż wiele pracy. Proszę zwrócić uwagę, jak np. ukazywane są postaci matek porzucających rodziny lub kobiety odchodzące od mężów, a jak mężczyźni zmieniający partnerki, opuszczający domy i najbliższych. Kobieta musi mieć dobry powód, mężczyzną mogą kierować kaprysy, zachcianki, słabości… Albo po prostu go nie ma.

Czy kobiety będą miały więcej do powiedzenia w kinie – i już nie chodzi o kwestie wypowiadane na ekranie, ale głos w środowisku?

To nieuchronne zmiany, choć rewolucji nie będzie. To powolny proces, chociażby o równe płace czy autonomię. Kobiety już mocniej zaznaczają swą godną obecność i niezależność. Istnieje szereg programów, które gwarantują im udział w różnego rodzaju projektach. Studia filmowe, także te wielkie, coraz częściej i chętniej zatrudniają kobiety na strategicznych stanowiskach. Cały czas brakuje kobiet w gremiach wspierających młodych twórców czy decydujących o finansowaniu konkretnych produkcji. Powody są prozaiczne – wybierając rodzinę, musimy rezygnować z pracy. A potem powrót do zawodu bywa trudny czy wręcz niemożliwy, dlatego środowisko nie widzi kobiet w roli ekspertów, doradców i fachowców. Na szczęście coraz częściej pozostajemy czynne zawodowo, łączymy wychowanie dzieci z pracą, co pozwala na doskonalenie naszych kompetencji bez szkody dla macierzyństwa.

Co panią motywuje do analizy sytuacji kobiet w kinie – aktorek, ekranowych bohaterek, specjalistek różnych filmowych zawodów?

Od dzieciństwa interesowały mnie opowieści tworzone z żeńskiej perspektywy. Mocniej przemawiały do mnie historie, w których pierwsze skrzypce grały kobiety – tego szukałam i świadomie wybierałam, kiedy byłam już starsza. Nigdy też się tego nie wstydziłam. Sięgałam po taką literaturę czy filmy, jawnie, wręcz ostentacyjnie.

Spotkała się pani z sytuacją, w której inni się tego wstydzili?

Oczywiście. Wstydzą się na ogół wszyscy, a już termin „kino kobiece” czy „literatura kobieca” są określeniami skrajnie obraźliwymi, trywializującymi przekaz i wartość.

A istnieje coś takiego jak „kino kobiece”?

Podobnie jak „kino męskie”, które uogólnia. Istnieje cała masa niefortunnych zwrotów. Jednak „kino kobiece” dodatkowo deprecjonuje przesłanie lub aspiracje czy to twórców, czy odbiorców. Najgłośniej protestują kobiety. Mnie nie boli sam termin, raczej sposób rozmowy o nim – to, że kobiety wstydzą się, iż coś im przeznaczone, jest przez to słabsze, mniej wartościowe. Mężczyźni preferują narrację afirmującą ich mocne strony, kobiety wręcz przeciwnie. I tak naprawdę nie jest nam potrzebna rewolucja w kinie, tylko w obyczajach, języku, sposobie myślenia oraz wychowania córek i synów. Mówimy wciąż o rewolucji genderowej.

 

 

Rozmawiała Anna Serdiukow

Źródło: Magazyn Filmowy SFP

KIPA